czwartek, 13 listopada 2008

Filipiny 2008 - El Nido


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

Witam,

Nie ma dziś siły pisać, bo w zasadzie to mnie nie, ma gdyż pożarły mnie żywcem komary. Momentami mam wrażenie, że jest gorzej niż na Mazurach w 2001 r, gdzie jak rzucaliśmy lotką do tarczy, to po drodze nadziewaliśmy na nią 5 wściekłych samiczek. Ale nie o tym miało być.

Napisze Wam dlaczego się jeszcze Krzyśkowi, tu tak bardzo podoba - bo wszędzie mówią do niego Sir (w Indiach tez mówili i nie wiem dlaczego mu nie przypadły do gustu, ha, ha). Do kobiet mówi się Madame i to też jest fajne, choć często brzmi jak Mam czyli po prostu - Ty Mamuśka, chcesz coś kupić? No i wtedy już nie czujesz się jak Lady tylko z goła inaczej. Ale najfajniejszą Madame poznaliśmy w El Nido - to była nasza gospodyni -Japonka, która sprawiła, że mimo iż jej pensjonat był za miastem i szło się do niego przez cmentarz, to naprawdę, chciało się tam u niej być i z nią codziennie wieczorem palić ognisko i rozmawiać. Jak kiedykolwiek będziecie się tu wybierać, to musicie ją odwiedzić. Jest jak u Mamy.
Tak jest w El Nido, gdzie dotarliśmy w poniedziałek, drogą morską, po 7 godz, płynięcia "banca" ichniejszą łódką. Gość co nam sprzedawał bilety, mówił Krzyśkowi, że to duża lódź - jest toaleta i "storage department" - nie jestem Wam w stanie tego opisać ale jak zobaczycie zdjęcia, to będziecie wiedzieli dlaczego nie zdecydowaliśmy się na podróż na Wyspe Busuanga - drugiego takiego "razu" Krzysiek by nie przeżył.
Za to przez ostatnie 4 dni w El Nido to:
- opalaliśmy się na plaży nudystów, gdzie pilnowała nas straż przybrzeżna
- byliśmy na wycieczce z 5 studentami z Korei zwanej Hooping Island, czyli skakanie z wyspy na wyspę. Coś o studentach -każdy student ma obowiązkowo aparat Nikona i cały czas robi zdjęcia, żeby sobie potem obejrzeć gdzie był, bo jak jest w tym miejscu, to nie ma czasu go oglądać, bo cały czas robi zdjęcia i musi ustawić aparat, dobrze wykadrować i jeszcze obowiązkowo zawsze zrobić jedno ujęcie 2 razy jakby coś nie wyszło, nam też tak robili.
- nurkowaliśmy na rafach z Sea Dog Diving i gościem, który codziennie płynie łódką pół godziny do miasta, bo mieszka ze swoją dziewczyną w zatoczce, gdzie mają psa i kota i genarator prądu i takie tam małe udogodnienia potrzebne do codziennej egzystencji. Najciekawsze jest jednak to, że ta Holenderska parka jest w naszym wieku - i w sumie nie wiem czy to już czas się wycofać ze świata czy tylko oni tak mają.
- i w końcu dzisiaj od godz 7 do 16 jechaliśmy do Puerta Princessa tym razem autobusem dla białasów. To było naprawdę fajne, bo niby każdy miał swoje miejsce, (chociaż mnie w nogi chciał się dosiąść przez chwilę jeden lokal), to miejsca, były oczywiście przygotowanie tak, żeby się zmieściły 3 dostawki. Jechaliśmy, więc sobie tak fajnie poskładani, klima oczywiście wysiadła, bo przeszorowaliśmy kilka razy podwoziem o kamole a ja sobie wtedy pomyślałam, że każdy z tych poskręcanych w makaron białasów ma domu jakąś wypasioną furę i pewnie przez cały czas sobie o niej myśli - jako i ja zatęskniłam do mojej Czekoladki a już na pewno Krzysiek do swojej BM-usi.
Póki co, jutro przesiadamy się na samolot i lecimy na Cebu, żeby zobaczyć inne Filipiny. Tam podobno jest jakiś straszny wypas - tak pisze w BOOK.
Na razie, więc pozdrawiam z Badjao Inn i oczywiście Krzysiek też Was pozdrawia, tyle, że chwilowo poszedł oglądać HBO do pokoju. Trochę kultury mu nie zaszkodzi.
Anka