wtorek, 17 lipca 2007

Nowy York

 
(kliknij na zdjęcie a znajdziesz więcej fotek)

Nigdy chyba nie napisałam do tego tekstu, więc i teraz tego nie zrobię. Może mi się kiedyś uda.

piątek, 13 lipca 2007

USA 2007 - Niagara


(jak klikniesz na zdjęcie zobaczysz więcej fotek)

12-13 lipiec 2007 - Detroit - Utica – Niagara Falls - Stamford

Już drugi dzień jedziemy do NY i nie możemy dojechać, za to jedziemy z przygodami. Tak sobie podróżujemy i kręcimy film drogi dla Was i dla siebie, żebyśmy mogli sobie wspominać na stare lata. I tak sobie jedziemy, jedziemy, jedziemy i jedziemy i myślimy, że tym razem chyba nie zobaczymy tej prowincjonalnej Ameryki, autohtonów na peryferiach w małych miasteczkach. I co, wyobraźcie sobie, że na szczęście udało się - objawienie na naszej trasie – UTICA!!!!!!!!!!!!

Krzysiek na hasło Utica krzyczy od razu - ICHA, bo tak tam właśnie było. Najpierw kolacja w eleganckiej włoskiej restauracji i dwa winka na rozruch a potem już poleciało. Pub z muzyką blamblamblam blamblamblamblambam - czyli country jakieś tam i pijane czy naćpane małolaty (w tym jedna trzeźwa z Rzymu ale tego w stanie New York a nie we Włoszech). Swoją drogą bardzo śmieszni są Ci Amerykanie, mają mnóstwo miejscowości z nazwami miast czy nawet europejskich krajów np. Warsaw, Poland, Berlin, Roma itd. Wracając jednak do pubu, trochę się w nim pokręciliśmy, Sebastian próbował coś złowić ale raczej nie było na kim zawiesić oka i w związku z tym złapaliśmy taksówkę. Dwuzębny taksówkarz był idealnym przykładem "red necka" czyli po naszemu wieśniaka, na pytanie co się dzieje w Utica wykrzykiwał, że to jest "shit hole" a na pytanie czy ma dziewczynę stwierdził, że nie chce żadnej dziewczyny. No pewnie, chłopak tak przecudnej urody ma prawo wyboru czy chce spać tego wieczora z lewą czy ze swoją prawą ręką. Na szczęście dowózł nas bez problemu do jedynego w miasteczku burdelu. O tym jednak powinni na żywo opowiedzieć Wam Sebastian i Krzysiek, bo mnie nie wypada, mimo, że byłam w takich przybytkach już dwa razy w Polsce i dwa razy w Bangkoku. Wrażenia jednak za każdym razem są inne i raczej stanowią męską niż damską atrakcję. Utica na pewno będzie się nam kojarzyć z zajefajną amerykańską prowincją i miejscem gdzie w końcu widzieliśmy prawdziwego skunksa.

Co innego Niagara Falls – porażka !!!!.Dwa wodospady położone na pograniczu USA i Kanady, gdzie od strony amerykańskiej stoi brzydkie miasteczko Buffalo a od strony Kanady podobno urokliwe miasteczko ........ . Jak zwał tak zwał ale dwa otoczone betonowymi miastami wodospady reklamujące się jako " Najbardziej romantyczne miejsce na świecie na spędzenie miesiąca miodowego" - to BARDZO gruba przesada. Po amerykańsku. Dzięki Bogu, fantazji nam nie brak. Krzysiek w ostatnim momencie zauważył loty helikopterem i zwiedziliśmy Niagarę, jak biali ludzie - z lotu ptaka. I to był chyba najlepszy pomysł na zwiedzanie tego miejsca. W każdym bądź razie: zobaczone i odfajkowane - jak Tadż Mahal.

środa, 11 lipca 2007

USA 2007 - Detroit


(kliknij na zdjęcie a zobaczysz więcej fotek)


Gościnność po amerykańsku.

Seba jak na amerykańskiego gospodarza przystało dał nam się przespać na podłodze a potem wyłączył nam prąd. Teraz mówi, że wszystko to było po to, żebyśmy wiedzieli, że nie jest lekko w tej Ameryce. Na szczęście byliśmy na to przygotowani, bo mieliśmy swój materac a po 24 godz bez prądu chłopcy się wk…. i zerwali plomby z licznika w imieniu świętego, konstytucyjnego prawa do energii atomowej. Potem Krzysiek znalazł bezpłatne wifi na Sebastiana ogródku i znowu przeskoczyliśmy w 21 wiek.

Zanim jednak sobie tak fajnie poradziliśmy gościliśmy się 2 wieczory u Dany i Sławka, którzy mieszkają nieopodal czyli pół godziny drogi od Sebastiana.Tu wszystko tak wygląda, że niby blisko a daleko. Każde większe miasto jest otoczone innymi mniejszymi miasteczkami i w zasadzie wszędzie jest tak jak na Śląsku. Wjeżdżasz z miasteczka do miasteczka i nawet nie wiesz gdzie jesteś dopóki nie przeczytasz na jakimś banku nazwy jego oddziału.
Tak, więc Dana i Sławek z córkami mieszkają w Troy w bardzo fajnym domku, który sami wyremontowali, zainstalowali jacuzzi na dworze i robią mega imprezy dla swoich znajomych. Jedna impreza na bagatela 50 osób nas ominęła ale i tak mieliśmy szczęście skorzystać z ich gościnności objadając się przepysznymi potrawami przygotowanymi przez panią domu. Do tego mojito i steki przygotowane przez Sławka i Sebastiana dopełniły pełni szczęścia. Uwaga dla zainteresowanych (już Ci do których piszę wiedzą o kogo chodzi) podaję przepis na mojito a' la Sebastian: do moździerza wrzucasz 6 listów świeżej mięty, ćwiartkę limonki, łyżeczkę cukru trzcinowego, dodajesz trochę skruszonego lodu i ugniatasz tak aby wycisnąć sok z mięty, przelewasz wszystko do szklanki jak do whiskey, wlewasz 40 g ciemnego rumu bacardi, dosypujesz kruszony lód i troszkę wody gazowanej, mieszasz i wypijasz na zdrowie. No i cały sekret.

Na szcęście te wieczorne uczty nie kończyły się już przejedzeniem, bo to co oglądaliśmy i obserwowaliśmy w centrum Detroit porządnie nami wstrząsnęło. Siedzieliśmy 2 godz. na nadbrzeżnym pasażu przed budynkiem GM Center, nad brzegiem Huron River, naprzeciwko Kanady i obserwowaliśmy ludzi.

Tego u nas nie ma!!!!!!!!!!!!!!!. Mamo - miałam dla Ciebie zrobić kilka zdjęć pupiastych Murzynek ale przepraszam – nie da się. Tak mnie zatkało, że nie widziałam czy mogę je w ogóle zrobić. Dla mnie to byli chorzy ludzie i nawet nie byłam w stanie ocenić ich wagi. Martin mi mówił, że widział w Anglii strasznych grubasów i że nie ma grubszych kobiet od Brytyjek, ale ja sobie tego nie jestem w stanie wyobrazić. Co to były za widoki! Obiecuję, że jak tylko dojdę do siebie to zrobię kilka zdjęć. W każdym bądź razie mnie i Krzyśkowi pozostają 2 drogi:
- pierwsza – jesteśmy szczupli, piękni i młodzi i wszyscy mogą nam naskakać, bo na palcach u jednej ręki można policzyć tych, którzy wyglądają tak jak my;
- druga – nie znasz dnia ani godziny, kiedy staniesz się takim monstrum, że się nie zmieścisz nawet do karetki pogotowia ratunkowego i nie będzie takiego szpitala, który będzie miał łóżko operacyjne, które wytrzyma twoją wagę.
Co ciekawe, nawet w toaletach, nie wspominając w przymierzalniach sklepowych, mają tu lustra wyszczuplające, a rozmiarówki są odwrotne do azjatyckich – ja się spokojnie mieszczę w XS. Ale jestem laska, co? Szkoda, że tylko w Stanach.
Tak szczerze pisząc, to jest mi ich żal. Amerykanie mają tyle kasy i możliwości ale się ubeznowłasnowalniają taką prozaiczną rzeczą jak jedzenie. Nie będę już tego opisywać wspomnę tylko, że nawet sałatki greckie mają tu gigantyczne. Niektórzy coś próbują ze sobą robić i w czasie przerwy na lunch zakładają do swoich eleganckich biurowych strojów adidasy i chodzą w bardzo szybkim tempie około godziny. Niestety są to głównie ludzie po 45 roku życia, bo młodsi zazwyczaj w tym czasie spożywają swój lunch w McDonaldzie złożony z litrowej coca-coli, frytek i hamburgera. Boże broń nas od takiej przyszłości!!!!!

Wracając jeszcze do naszego dzisiejszego popołudnia, to dzięki informacji Dany zwiedziliśmy wystawę „ Nasze ciało”, która idealnie podsumowywała nasze dzisiejsze obserwacje. Amerykanie w przeciwieństwie do Chińczyków nie nadawaliby się na eksponaty na tą wystawę. Za długo by trwało ich preparowanie.

Jeszcze słowo o Detroit. Podobno jest drugie na liście 10 miast, które ma zniknąć w ciągu 10 lat z powierzchni ziemi - nie wydaje mi się, choć nigdy nie wiadomo. Jest tu oczywiście polska dzielnica i mnóstwo Murzynów, po Washington D.C jest ich tu najwięcej. Odwiedziliśmy oczywiście 8 milę, nie szukaliśmy jednak domu Eminema, wystarczyła nam sama świadomość, że znajdujemy się w stolicy hip-hopu, którą pożegnaliśmy ruszając na podbój Nowego Jorku.

Serdecznie pozdrawiamy Danę i Sławka i życzymy im powodzenia. Dzięki

Z Lincolna Nawigatora
– 50 mil (sami sobie oczywiście przeliczcie jak to daleko) przed NY City.

Anka, Sebastian i Krzysiek

niedziela, 8 lipca 2007

USA 2007 - Chicago


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

6-8 lipiec 2007 - Put-in-Bay, Chicago

Udało nam się wyjechać z Cleveland 2 godz. po zakładanym czasie, co było raczej oczywiste, tak jak i to, że Put-in-Bay, wyspę na której poznało się wiele małżeństw czy par opuścimy ostatnim statkiem o 21-szej. Jeżeli ktoś ma ochotę ostro poimprezować przez wakacje to mogę Wam śmiało polecić gościnne podwoje w Bed&Breakfest „Ahoj” u Simony i Nicka oraz mnóstwo knajp i knajpeczek, w których pracowali przez kilka wakacji Magda, Liliana, Alex, Iwona, Sasza, Simona i Nick.To jest taka wyspa-imprezownia, która na zimę ma 50 zamieszkanych domów a w lecie przeżywa nalot turystów. Z powodu niewielkiej ilości czasu udało nam się zaliczyć tylko 2 knajpki ale za to w jednej z nich miałam szansę wyjść za mąż za prawdziwego Amerykanina. Bardzo dobra partia. Niestety skończyło się tylko na tańcach, bo mój adorator przestraszył się Krzyśka. No, wielka szkoda. Wtedy mieli byście szansę dostawać już regularne Listy z Ameryki (jak od Sienkiewicza) w zamian za moje osobiste towarzystwo. Ja tymczasem pławiłabym się w luksusowym domu na Florydzie albo gdzieś indziej mając u boku dziarskiego 76 latka (naprawdę fajny gość, nie żebym zmieniła gust, bo nadal uważam, że lepiej jest mieć dwóch 20-latków niż jednego 40-latka.). Najbardziej jednak na wyspie podobało mi się to, że gdy wchodzilismy do baru to sprawdzali mi także dowód osobisty, ponieważ w niektórych stanach nie wolno pić alkoholu osobom poniżej 21 roku życia – ma się ten młody wygląd, co?

A teraz Chicago. Po prostu piękne - tak jak sobie go wyobrażałam. Naprawdę niemal idealne połączenie nowej i starej architektury. Tego u nas chyba nie ma w żadnym mieście. Jedyny problem, to potworny upał tego dnia. Nawet wycieczka statkiem nie była w stanie nam złagodzić 105 F, (sami sobie policzcie ile to jest w C, a co?) które atakowały nas z nieba. Jak do tego się doda typową dla dużych miast podwyższoną ciepłotę – to można było się usmażyć. Chłopcy wymiękli pierwsi a dziewczyny poszły jeszcze na miasto zobaczyć „Taste of Chicago”. Trzy sceny z muzyką przeróżnych gatunków i mnóstwo kramów z jedzeniem i piciem ściągnęły bardzo wielu mieszkańców i turystów. Udało się nam posłuchać trochę swingu i wypić winko – uwaga na terenie parku - zanim odebrał nas Alex i zawiózł na grilla do Iwony, Maćka i Saszy. Jak się można było spodziewać polsko-macedońska gościnność zaaplikowała kolejne promile i kilogramy w nasze i tak już nie za szczupłe ciała. Zupełnie nie mam pojęcia jak oni tu wszyscy tak jeszcze normalnie wyglądają, bo ja pewnie po roku zbliżyłabym się do rozmiarów wieloryba.

Iwona, Sasza i Maciek mieszkają sobie w fajnym mieszkanku i co jest u nas niespotykane mają na 2 sypialnie i 2 łazienki. Bardzo mądrze to Amerykanie wymyślają, bo jedna łazienka jest przyporządkowana sypialni głównej ( u nas nazwalibyśmy ją sypialną rodziców) a druga jest dla drugiej sypialni (dzieci czy gościnnej). Daje to bardzo komfortowe warunki jak na mieszkanie około 70 m2.

Oczywiście wiadomo, że impreza się nieco przeciągała i z żalem rozstawaliśmy się z naszymi gospodarzami w niedzielne południe spożywając śniadanio-obiad w polskiej restauracji na Milwaukee. Szkoda, że tak krótko ale umówiliśmy się z nimi na snowboard w zimie, to może się niebawem spotkamy. Dzięki za gościnę i miejcie się dobrze. Pozdrowienia z Detroit i zapraszamy w rewanżu do Katowic.

Jeszcze „Jackowo”. Odwiedziliśmy tam Babcię Magdy, żeby jej przekazać „Bogdanówkę” i trochę powspominaliśmy stare czasy, przy okazji dowiadując się jak się pracuje na „domkach”. Oj, nie jest lekko z tymi pracodawcami Izraelskiego pochodzenia, oj nie. Na szczęście pani Czesława to osoba o wielkim poczuciu humoru i byle jakie przeciwności losu przez 17 lat pobytu na Jackowie ją nie zmogły. Nas natomiast na pewno by pokonały, bo oglądając tą niegdyś polską dzielnicę a obecnie bardzo już wymieszany kulturowy tygiel mieliśmy poważne obawy czy dalibyśmy radę tam mieszkać. Jackowo zmieniło się zgodnie z zasadą, o której pisałam wcześniej. Jedni przychodzą – drudzy odchodzą. I tyle.

Pozdrawiam wszystkich jeszcze raz serdecznie.
Na razie.
CDN

Anka

piątek, 6 lipca 2007

USA 2007 Cleveland

4-6 lipiec 2007 - Cleveland, Ohio

Dom Państwa Adzioskich – amerykański przedpokój, 4 sypialnie, 3 łazienki, kuchnia, jadalnia, pokój gościnny, pralnia, garaż, duże patio z grillem na gaz (u nas rzadko spotykanym) i namiętność Pani domu (moja też – to rodzinne) – hamak.

Słowem przytulne „małe” gniazdko dla 2 osób. Okolica – to inne amerykańskie domki i brak sąsiadów o ciemnym kolorze skóry, co stanowi w Stanach powód do tego, żeby podwoić czynsze za wynajem domów na tym terenie. Nie spodziewałam się tego, że tak bardzo się tu zwraca uwagę, żeby sąsiedztwo było odpowiednie. Meksykanie i Portorykanie mieszkają sobie w swoich dzielnicach, Polacy w swoich a Murzyni w swoich – najczęściej w downtown, bo tam jeżdżą środki komunikacji publicznej, z których korzystają jako biedniejsza część społeczeństwa. Białych o średnich zasobach finansowych już całkiem wyparto nawet 40 km poza centrum i tam będą mieszkać dopóki nie sprowadzi się na ich osiedle pierwszy Murzyn czy Meksykanin i przyprowadzi za sobą innych. Wtedy ceny nieruchomości dramatycznie spadają na wartości, Biali się wyprowadzają na inne miejsce i z przytulnego amerykańskiego osiedla robi się nowe getto. Tak się dzieje w każdym mieście. Oj, nie kochają tu się za bardzo Biali i Kolorowi – oj, nie. Biali mówią, że Czarni są leniwi i żyją z zapomóg, kradzieży i dilerki a Czarni mówią, że odbijają sobie teraz wszystko za lata niewolnictwa i mają wszystko w ….

A jak im się nie podoba jak Biały coś dla nich nie chce zrobić, to straszą go, że jego zachowanie wynika z segregacji rasowej i chcąc nie chcąc nawet nauczycielki w szkole muszę poprawiać dzieciakom oceny, bo matki je zastraszają niepoprawnością rasową.

No nieźle sobie tu narobili, nie? Dlatego troszkę się nie dziwię, że się tak od siebie separują, bo oprócz tego, że się wszyscy strasznie boją policji, to jeszcze muszą uważać żeby coś nie powiedzieć niewłaściwego na Murzynów, bo za to też można skoczyć do puszki.

Oczywiście nie dotyczyło to przez cały tydzień Alexa i Krzyśka, którzy cały czas o sobie nawzajem mówili „my nigger brother”. Na szczęście robili to tylko w miejscach niepublicznych, bo obie z Magdą strasznie się na nich wkurzałyśmy z tego powodu.

Jak już wcześniej pisałam Alex jest swój i chłopcy przypadli sobie bardzo do gustu - na początku z powodu piwa (Red Stripe), którym Alex trafił w gusta Krzyśka, potem z powodu whisky a na końcu z powodu podobnego poczucia humoru. Można na skróty powiedzieć, że chłopcy są tak samo imprezowi,a jakby do nich jeszcze dołączył Phil – to byłaby już grupa nie do opanowania (wiesz Lila co mam na myśli-przyp. do mojej kuzynki). Tak więc spędziliśmy u Magdy i Alexa 3 dni na grillowaniu i imprezowaniu. Alex robi najlepsze na świecie żeberka w ilościach jak dla pułku wojska, więc groziła mam śmierć z przejedzenia. Na nasze szczęście pomogli nam, mieszkający za płotem nowo odkryci sąsiedzi Magdy – emigracja z końca komuny.

Co za historii człowiek się nasłucha w tych Stanach. Ludzie tu siedzą po kilkanaście lat, bez dokumentów z dziećmi urodzonymi już tutaj czyli amerykańskimi obywatelami i nigdzie się nie mogą ruszyć. Wybór mają jeden – jak wyjadą to już nie ma tu powrotu. Ale coś dzisiaj przynudzam, niestety jednak taka tu jest Polska rzeczywistość. Magda mówi, że „Szczęśliwego Nowego Yorku” to sama prawda.
Wracając jednak do Cleveland – to bardzo fajne miasteczko, położone nad ogromnym jeziorem Erie, które jest wielkie jak Bałtyk. Ponieważ staram się realizować plan – 1 miasto - 1 muzeum poszliśmy do największego na świecie muzeum rocka. Dowiedzieliśmy się, że najpierw był swing, potem gospel, potem blues, jazz i na końcu rock. Mnóstwo eksponatów od rękopisów piosenek Beatlesów po ciuchy estradowe Madonny, gitary Hendrixa i autobus Jonnego Casha. To wszystko było 4 lipca czyli w Dzień Niepodległości – nie mogliśmy się więc oprzeć, żeby nie pojechać na fajerwerki, które są puszczane z wielkim rozmachem w każdym mieście. Staliśmy na moście z naszymi braćmi Murzynami i oglądaliśmy sobie sztucznie ognie, a potem pojechaliśmy do centrum, żeby pójść do jakiegoś pubu i wiecie co? Zamknięte, tak jak u nas w święta, Krzysiek był szczęśliwy, że może spokojnie pojechać do domu na piwko i nie musi się szwendać po knajpach, bo wiecie jak on lubi zacisze domowego ogniska. I tak codziennie sobie spokojnie piwkowaliśmy, winkowaliśmy oglądaliśmy film, w którym występował Alex, aż przyszedł czas żeby opuścić to ciche ustronie i pojechać w świat – do Put-in-Bay i Chicago.

Ale o tym innym razem.
Pozdrawiam wszystkich
ale przede wszystkim bardzo chcemy podziękować Magdzie i Alexowi za ich polsko-macedońską gościnność.

DZIĘKI.

Anka i Krzysiek

poniedziałek, 2 lipca 2007

USA 2007 - Cleveland


( jak klikniesz na zdjęcie to znajdziesz więcej fotek)

2 lipiec 2007– Katowice - Cleveland

Lotnisko jak wszędzie na świecie, z jedynym wyjątkiem – wpuszczą czy nie wpuszczą. Obawy nie były nieuzasadnione, bo oprócz tego, że nie zawsze puszczają z różnych powodów, to my mieliśmy ze sobą po buteleczce Bogdanówki, czyli bimbru pędzonego przez mojego wujka Bogdana. Wujek przekazał nam „prezenty” dla swojego zięcia i Mamy, żeby na obczyźnie mogli dobrze go wspominać. Jedną buteleczkę mieliśmy po spirytusie a drugą po ziołach Bittnera – niezłe zestawienie, co? Na szczęście z naszymi starymi plecakami wyglądaliśmy na prawdziwych turystów i imigration officer nie miał się do czego przyczepić. Więc, jesteśmy w Ameryce?! Siedzę na lotnisku, czekam na moją kuzynkę Magdę i jej męża Aleksa. Krzysiek z Sebastianem poszli wypożyczyć auto, a ja czekam i obserwuję. Kilku szczęśliwych Polaków i Rosjan spotkało się po latach z rodzinami, 6-ścioosobowa niemiecka rodzina przyjechała na wakacje i nie wie dokąd ma iść dalej, młody na maxa przystojny chłopak (nie wiem skąd) nie może się dodzwonić do ludzi, którzy mieli go odebrać z lotniska, bo jego telefon nie jest trójfazowy (tak jak mój zresztą) i nareszcie prawdziwi Amerykanie. Pracownicy lotniska, w mundurach albo grubi murzyni albo chudzi biali, tak dziwnie się tak układa. Ciekawie czy to będzie reguła?

Ale póki co przyjeżdżają Magda z Aleksem, którego mamy okazję poznać na żywo. Bardzo fajny gość, chłopcy od razu przypadają sobie do gustu i obie z Magdą już wiemy, że będziemy mogły sobie spokojnie rozmawiać a oni będą się sobą zajmować. Jedziemy, więc do Cleveland – 4 godziny autem. Normalnie w Polsce zajęłoby to nam o wiele krócej, ale tu nie ma takiej możliwości. Krzysiek nie może uwierzyć własnym uszom, że Amerykanie, którzy posiadają 4-5 litrowe silniki w samochodach, ogromne autostrady i tanią benzynę, jeżdżą zgodnie z przepisami 55-60 mil na godz.(88 – 96 km/godz.) i ani krzynki szybciej.

O zgrozo!!!!!!!!. Jak tak można? A jednak nie tylko można - ale nawet trzeba, bo niestety tu, oprócz mandatów też są punkty, tyle, że można mieć 13 na 3 lata, a za skasowanie sąsiadowi skrzynki na listy wlepiają człowiekowi 6 punktów. Jednak Polska to jest piękny i tolerancyjny kraj. Wspomnę jeszcze, jak już pewnie wiecie z filmów, że nie wolno pić alkoholu w aucie, można przewozić go tylko zamknięty w bagażniku. I nieprawdą jest, że policja sprawdza trzeźwość kierowcy jedynie każąc mu iść prosto po linii – mają też alkomaty a dopuszczalne stężenie alkoholu we krwi w stanie Ohio to 0,8 promila. Pierwszy mit o wolności amerykańskiej obalony. Nie ma wolności na drodze, oj nie.

Jednak Polska to jest piękny i tolerancyjny kraj. Tym nostalgicznym zdaniem kończę i pozdrawiam serdecznie,

Anka

i oczywiście Krzysiek,
który szwenda mi się za plecami i nie daje spokojnie skończyć.

Pa

niedziela, 1 lipca 2007

Ameryka jest dla byka

Termin: 1 do 17 lipca 2007 r.
Podróżnicy: Anka i Krzysiek
Gospodarze: Magda i Alex, Sebastian
Miejsca: Cleveland, Chicago, Detroit, Utica, Niagara, Nowy York

„Ameryka jest dla byka”

Z tymi słowami wyruszyliśmy na podbój kraju, który jeszcze 15 lat temu wydawał nam się nieosiągalny z wielu względów: że nie dostaniemy wizy, że nie znamy angielskiego, że jest ogromny i że zjedzą nas Murzyni.
v Wszystko to mogła być wtedy prawda. Teraz jest inaczej - zgodnie z teorią spisku Krzyśka - bez problemu otrzymaliśmy wizy na 10 lat i nawet nas wpuścili na teren USA, co podobno nie zawsze jest takie oczywiste.Wpuścili nas, bo uważają, że nie jesteśmy już dla nich zagrożeniem i mają rację, bo najbardziej ze wszystkiego co się przez te 15 lat zmieniło to fakt, że nie zamierzamy tu zostać. Kto by pomyślał, że American Dream już nam się nie śni?

Ale dość tych nostalgicznych wspomnień, okazuje się, że:

Ameryka nas kocha!!!!!!!!!!!!!!!!!

Jeszcze tu nie dolecieliśmy a już się okazało, że warto było lecieć – samolotem, oczywiście.

Dostaliśmy business klasę. Moi drodzy …………tak to można latać: prawdziwy francuski szampan, lampki ze szkła, obrusy na stolikach i najważniejsze - fotele rozkładane jak leżanki. Szkoda, że to tylko 8 godzin, bo pewnie jedyny raz w życiu lecieliśmy w business klasie.