piątek, 21 listopada 2008

Filipiny 2008 - Bohol


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

A no nie zdążyłam do Was już więcej napisać, bo byliśmy zajęci turystyką taksówkową i integracją z miejscową grupą imprezową.
Teraz jest godz. 2, 30 w nocy i ja oczywiście próbuję się przestawić na czas katowicki co jak widać nie bardzo mi wychodzi. Postanowiłam, więc dosłać Wam jeszcze kilka informacji, bo nie wiem czy uda mi się to wszystko wrzucić na stronę przed Świętami (wszystko w rękach Roberta). O, i Krzysiek wstał a mówił, że już jest całkowicie przestawiony.
Dobra, dobra wracam do tematu.
Turystyka wyglądała następująco. Wzięliśmy sobie na cały dzień taksówkę za 120 zł i facet nas obwiózł po atrakcjach Boholu. Oglądaliśmy Czekoladowe Wzgórza czyli pagórki uformowane jak dokładnie napisano na tablicy informacyjnej „dawno, dawno temu” przez naniesione z morza kawałki muszli i koralowców. Jak jest słońce to w jego świetle mają brązowy kolor i dlatego też zostały nazwane „czekoladowe”. Miałam cichą nadzieję, że uda mi się tam zjeść coś przepysznego, bo jak wiadomo jestem uzależniona od słodyczy, ale nic z tego. To nie jest Ameryka i jeszcze nikt na to nie wpadł, że powinno się na punkcie widokowym sprzedawać czekoladę, chociażby na gorąco.
Obeszłam się smakiem i pojechaliśmy zobaczyć maciupeńkie małpki i pytona.
Małpeczki były przecudne. Mamo, kiedyś obiecałaś, że mi kupisz małpkę, pamiętasz jak się cały dzień cieszyłam? Ta by się świetnie nadawała. Jest mała i grzeczna, prawie się nie rusza, bo słabo widzi. Niestety tak jest tylko za dnia, bo podobno w nocy bardzo rozrabiają. Nazywają się Tarsier i są pod ochroną, bo zostało ich tylko kilka na wyspie, która jest ich jedynym domem. Pyton był bez sensu ale za to duży.
A wieczorem, wiadomo imprezki. Nie jakieś tam huczne dyskoteki, bo takich na szczęście na Allona Beach nie ma, ale całkiem spokojne siedzonko i alkoholizowanie się. Dziewczyny – Shella, Joy, Jovy, Bea i Armi piją drinki, które nazywają „cooperation” czyli najzwyczajniej na świecie podłączają się komuś do drinka i puszczają go między siebie. Najczęściej podłączały się Kristoferowi z Berlina ale Krzysiek też im stawiał, „..żeby było wesoło” No i było. Najfajniej opowiadała różne teksty Jovy, która jak się okazało była „she is he”. Naprawdę nie do poznania, tym bardziej, że przypominała nam do złudzenia jakąś znajomą. Dziewczyny zakochały się od pierwszego wejrzenia w Martinie i już tylko cały czas kazały nam obiecać, że następnym razem go przywieziemy. Opowiadały nam też, że nie jest łatwo żyć na Filipinach, szkoły są płatne, przeciętnie zarabia się 250 usd i wszędzie panuje okropna korupcja. Ale Filipińczycy tak są wychowani, że zawsze się śmieją i jak to Jovy mówiła
„ O, nie mamy co dziś jeść, ha, ha, ha. O, nie mamy na lekarstwa dla dziecka i też ha, ha”
Śmiech im daje siłę do walki z codziennością, śmiech i wiara, bo 90% z nich to katolicy, którzy przy każdym naszym przedstawieniu się mówili, że kochają Jana Pawła II.
Ale na koniec się zrobiłam nostalgiczna, to pewnie przez ten śnieg za oknem, który przypomina, że za niedługo Boże Narodzenie, które na Filipinach już trwa na całego. Jak im Krzysiek powiedział, że u nas choinkę się stroi w Wigilię to pękali ze śmiechu.
To tyle wieści z podróży. Informacje praktyczne umieszczę na stronie.
Żegnam z pięknie zaśnieżonej Lgotki o 3,30 nad ranem i do szybkiego zobaczenia.

Anka i oczywiście Krzyś, który jeszcze nie śpi.

ps. Bardzo wszystkim dziękuję za zwrotne maile, super mi się pisało jak dawaliście znać, że czytacie.
Nie napisałam Wam jeszcze o balut, no to o nich będziecie musieli sobie poczytać na stronie.

środa, 19 listopada 2008

Filipiny 2008 Allona Beach



A witam wszystkich,
już po raz ostatni z pięknych, ciepłych Filipin, gdzie codziennie masujemy na plaży swoje boskie opalone ciała a jak chcemy się trochę powk.... do sobie idziemy na internet i znowu się robi swojsko czyli wracamy do rzeczywistości gdzie nie zawsze wszystko działa jak należy.

Tak naprawdę nie o tym chciałam pisać.
Uwaga teraz będą informacje dla facetów a potem dla lasek
Dla facetów:
Krzysiek (oczywście dla jakiegoś tajemniczego swojego "frienda" z Polski) poszukuje młodej atrakcyjnej dziewczyny z Filipin i w związku z powyższym wypytuje wszystkich dookoła jak sobie ją można załatwić, wiec jest tak:
- jak na jedną noc to kosztuje 3 000 pesos czyli ok. 180 zł
- a jak na zawsze to sprawa jest następująca - "No money, no honey" - to dziewczynki już znają od kołyski, jak i to, że nie ma co liczyć na cud, bo jak mają się załapać na kasę to głównie na staruchów, bo zgodnie ze starym filipińskim przysłowiem "Old karabau (wół) eat young grass" - tłumaczenie myślę, że jest zbędne. Więc Panowie nie ma się co śpieszyć z przyjazdem tutaj, bo minie jeszcze ze 20 lat jak będziecie dla nich atrakcyjni.
Ale tak najbardziej mnie cieszy jak Krzysiek, próbuje dociec o czym te dziewczyny rozmawiają ze swoimi sponsorami, ha, Pewnie o sztuce, nie?
A teraz dla lasek:
Nigdy się nie wybierajcie na miesiąc miodowy albo jakiś inny do Filipin albo do Tajlandii, bo wpadniecie w kompleksy, chyba, że będziecie wiedziały co ja wiem.
Po pierwsze. Każda z nas jest dla nich piękna, bo ma jasną skórę a niektóre do tego mają niebieskie oczy.
Po drugie. U nich 40- latki wyglądają jak nasze Mamy albo co najmniej 55-latki.
Po trzecie. Każda laska ma tu znacznie bardziej pod górkę, bo jak nie robi zwykły to robi inny masaż - a to zawsze jest ciężka fizyczna praca.
To tyle na ten temat i już więcej nic Wam nie napisze w tej kwestii, chyba, że to iż zrezygnowałam z szybkiej adopcji dziewczynki, żeby Krzysiek nie musiał w przyszłości zostać Woodym Allenem.

Reszta maila dla podróżników a nie sex turystów.
Dziękujemy za ostrzeżenia w kwestii promów - już więcej nie będziemy się nimi przemieszczać. Teraz zostają nam jeszcze 4 samoloty w 24 godz. i już będziemy w ojczyźnie za którą już się troszkę stęskniliśmy - jako i za Wami też. Jesteśmy na wyspie Pangalo przy Bohol przy Cebu i mamy super fajne warunki, Klima, basen, czyste morze i nury. Dzisiaj nurkowaliśmy z 3 żółwiami i podziwialiśmy czarne koralowce, które wyglądały jak aksamitki do włosów, które kiedyś nosiłam do szkoły. Miejscówka się nazywa Allona Beach. Jutro jedziemy podziwiać Wzgórza Czekoladowe.
Cholera kończy mi się czas a nie mam więcej kasy, wiec całusy i na ra. Może jeszcze co jutro dam radę.
Pa

czwartek, 13 listopada 2008

Filipiny 2008 - El Nido


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

Witam,

Nie ma dziś siły pisać, bo w zasadzie to mnie nie, ma gdyż pożarły mnie żywcem komary. Momentami mam wrażenie, że jest gorzej niż na Mazurach w 2001 r, gdzie jak rzucaliśmy lotką do tarczy, to po drodze nadziewaliśmy na nią 5 wściekłych samiczek. Ale nie o tym miało być.

Napisze Wam dlaczego się jeszcze Krzyśkowi, tu tak bardzo podoba - bo wszędzie mówią do niego Sir (w Indiach tez mówili i nie wiem dlaczego mu nie przypadły do gustu, ha, ha). Do kobiet mówi się Madame i to też jest fajne, choć często brzmi jak Mam czyli po prostu - Ty Mamuśka, chcesz coś kupić? No i wtedy już nie czujesz się jak Lady tylko z goła inaczej. Ale najfajniejszą Madame poznaliśmy w El Nido - to była nasza gospodyni -Japonka, która sprawiła, że mimo iż jej pensjonat był za miastem i szło się do niego przez cmentarz, to naprawdę, chciało się tam u niej być i z nią codziennie wieczorem palić ognisko i rozmawiać. Jak kiedykolwiek będziecie się tu wybierać, to musicie ją odwiedzić. Jest jak u Mamy.
Tak jest w El Nido, gdzie dotarliśmy w poniedziałek, drogą morską, po 7 godz, płynięcia "banca" ichniejszą łódką. Gość co nam sprzedawał bilety, mówił Krzyśkowi, że to duża lódź - jest toaleta i "storage department" - nie jestem Wam w stanie tego opisać ale jak zobaczycie zdjęcia, to będziecie wiedzieli dlaczego nie zdecydowaliśmy się na podróż na Wyspe Busuanga - drugiego takiego "razu" Krzysiek by nie przeżył.
Za to przez ostatnie 4 dni w El Nido to:
- opalaliśmy się na plaży nudystów, gdzie pilnowała nas straż przybrzeżna
- byliśmy na wycieczce z 5 studentami z Korei zwanej Hooping Island, czyli skakanie z wyspy na wyspę. Coś o studentach -każdy student ma obowiązkowo aparat Nikona i cały czas robi zdjęcia, żeby sobie potem obejrzeć gdzie był, bo jak jest w tym miejscu, to nie ma czasu go oglądać, bo cały czas robi zdjęcia i musi ustawić aparat, dobrze wykadrować i jeszcze obowiązkowo zawsze zrobić jedno ujęcie 2 razy jakby coś nie wyszło, nam też tak robili.
- nurkowaliśmy na rafach z Sea Dog Diving i gościem, który codziennie płynie łódką pół godziny do miasta, bo mieszka ze swoją dziewczyną w zatoczce, gdzie mają psa i kota i genarator prądu i takie tam małe udogodnienia potrzebne do codziennej egzystencji. Najciekawsze jest jednak to, że ta Holenderska parka jest w naszym wieku - i w sumie nie wiem czy to już czas się wycofać ze świata czy tylko oni tak mają.
- i w końcu dzisiaj od godz 7 do 16 jechaliśmy do Puerta Princessa tym razem autobusem dla białasów. To było naprawdę fajne, bo niby każdy miał swoje miejsce, (chociaż mnie w nogi chciał się dosiąść przez chwilę jeden lokal), to miejsca, były oczywiście przygotowanie tak, żeby się zmieściły 3 dostawki. Jechaliśmy, więc sobie tak fajnie poskładani, klima oczywiście wysiadła, bo przeszorowaliśmy kilka razy podwoziem o kamole a ja sobie wtedy pomyślałam, że każdy z tych poskręcanych w makaron białasów ma domu jakąś wypasioną furę i pewnie przez cały czas sobie o niej myśli - jako i ja zatęskniłam do mojej Czekoladki a już na pewno Krzysiek do swojej BM-usi.
Póki co, jutro przesiadamy się na samolot i lecimy na Cebu, żeby zobaczyć inne Filipiny. Tam podobno jest jakiś straszny wypas - tak pisze w BOOK.
Na razie, więc pozdrawiam z Badjao Inn i oczywiście Krzysiek też Was pozdrawia, tyle, że chwilowo poszedł oglądać HBO do pokoju. Trochę kultury mu nie zaszkodzi.
Anka

niedziela, 9 listopada 2008

Filipiny 2008 - Sabang



(kliklij na zdjęcie a znajdziesz więcej fotosów)

Witam, witam,
Dzięki za komentarze i cieszę się, że czytacie, bo tak głupio pisać do samej siebie. Chyba.

Już trochę podżyliśmy w tej naszej podróży, bo cały czas z transportem idzie jakby po grudzie ale potem znowu gładko. Jak już wiecie po skasowanym samolocie dolecieliśmy w końcu do Puerta Princessa i tam spaliśmy w Malona Hotel i Restaurant za 1200 "wariatów" (jak na wszystkie zagraniczne pieniądze mówi Paszczak, co się świetnie przyjęło, bo kto by spamiętał te wszystkie waluty świata). Hotelu nie polecam, bo stary. Tutaj stary równa się - niedomyty i nie ma znaczenia czy są kafelki, basen, TV i AC - jest stary i już. Do tego nockę miałam przednią, bo szczęśliwie napiwkowany Krzyś chrapał obok mnie a ja się przestawiłam i spędziłam noc na oglądaniu "Gliniarza w przedszkolu", słuchaniu karaoke z pobliskiego baru, a po skończonych występach narąbanych angoli słuchałam piana niezliczonej ilości kogutów, które chyba z całych Filipin akurat się zjechały aby utulić mnie do snu.
Ale nic to, bo rano czekała nas 5 godzinna podróż autobusem do Sabang, którą straszyła nas nieco recepcjonistka, mówiąc, że cały czas lalo i drogi są słabo przejezdne. Więc wystartowaliśmy o 6 rano na dworzec PKS-u i o tej porze byliśmy tam jedynymi białymi, potem przyjechali jeszcze inni ale nie wybierali się w naszym kierunku. Trochę na nas lokale dziwnie patrzyli ale my twardo, że chcemy jechać na pewno tym autobusem, w to miejsce. Jak już zapakowało się do odpowiednika naszego mini-busa 23 osoby dorosłe, 6 dzieci i 2 szczeniaki okazało się że jest oprócz nas jeszcze dwójka Włochów - nieco przerażonych i 1 Niemiec zupełnie na luzie. Ruszyliśmy i jedziemy, myślę sobie trochę ciasno, bo między nogami mamy ze 20 worków ryżu ale jak na razie jest, ok. Droga prosta jak stół, dzieci śpią, wszyscy się uśmiechają do nas, my do nich i tak sobie jedziemy, jedziemy, droga się trochę pogarsza ale i tak jest o niebo lepsza jak w czasach mojego dzieciństwa koło Rancza na wsi u moich Dziadków, więc jedziemy i nagle koniec. Dojechaliśmy! Po 2,5 godz. byliśmy na miejscu, bez żadnych przepraw przez rwące rzeki, gum, korków, napadów! NIC! Musze przyznać, że trochę byłam rozczarowana ale za to Sabang mi to "rozczarowanie" wynagrodziło.
Jest tam piękna piaszczysta plaża - jak na Helu, cieplutka lazurowa woda - jak nie na Helu, 1 fajny drogi hotel i kilka "resotrów" dla lonleyplanet'owców (Ania, Grażyna, Agnisia, Krzyś i Maciek na pewno wiedzą co mam na myśli).
Przyjemnie, ciepło, słonecznie, oczywiście Krzysiek natychmiast znalazł plażę naturystów i opalaliśmy zgodnie z zaleceniem Asi Z. gołe pupy. A wieczorem, no jakżeby mogło być inaczej z Krzyśkiem Szczęściarzem - właściciel naszego "resortu" (tym razem to zrobiliśmy i spaliśmy z zaleceniem BOOK czyli przewodnika Lonley Planet), miał urodziny. Bez komentarza.
A może jednak mały: Facet się nie spodziewał, ze biały może wypić tyle piwa ale trudno, u nich też jest "zastaw się a postaw się". Tak czy inaczej grilowany tuńczyk był wyborny.
"Resort" nazywa się Mary's i jak się domyślacie jest STARY. Tyle, że dodatkowo nie ma ani basenu, ani AC ani wiatraków, bo prąd jest od 18-24-tej, ale za to miał hamaki przed domkami z przecudnym widokiem na zatokę.
A zapomniałam Wam napisać po co tam przyjechaliśmy - żeby zobaczyć rzekę - najdłuższą na świecie podziemną rzekę żeglowną, która ubiega się o wpis na listę "Siedmiu nowych cudów świata". Była naprawdę ciekawa. Widzieliśmy różne formacje stalaktytowo-stalagmitowe: Matkę Boską, Kaczyńskiego, ogromne banany, mango i ogórki. Krzysiek co jakiś czas widział penisy ale to normalne bo większości facetom się tak kojarzą tego typu nacieki skalne.
Koniec. Potwornie się dziś rozpisałam ale wybaczcie, bo internet nam za darmo. Jesteśmy na miejscówce nadanej mam przez pp. Wcisłów w El Nido. Pani właściciel Was pamięta i serdecznie pozdrawia

jako i ja wszystkich
i oczywiście Krzysiek - sam przyszedł i kazał mi to napisać i znowu poszedł do ogniska, bo tam z gospodynią sobie opowiadają historyjki o Japonii, chyba?

piątek, 7 listopada 2008

Filipiny 2008 - HK i Manila


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz więcej fotek)

jeszcze nie wiem jak jest cześć po filipińsku,
a więc cześć
po polsku

Manila,
Wczoraj Krzysiek orzekł, że jest w raju. Jedynie czego mu tak naprawdę brakuje to męskiego towarzystwa, wtedy by dopiero się czul jak Gluś w wodzie. Jak na razie to chyba trochę oboje jesteśmy nie na miejscu - myślę o podróżowaniu w czasie - ja, bo już nie mam -nastu lat (jak Filipinki do towarzystwa białych) a on, bo jeszcze nie ma 60 lat jak panowie, którzy płaca za towarzystwo i seks tutejszych NAPRAWDE przepięknych dziewczyn.
Obawiam się, że z ich cieniem przyjdzie nam się mierzyć przez cały czas tutejszego pobytu.

Ale wróćmy do Malili. Byliśmy tam jedynie przez jedno popołudnie - i co - bardzo czyste miasto. Nawet jak przejeżdżaliśmy taksówką przez slumsy - ulice były pozamiatane. Żadnych śmieci, butelek plastikowych, krowich odchodów i innych niespodzianek. Oczywiście wieczorem biedota rozkładała się na chodnikach z całym swoim dobytkiem i prześlicznymi dziećmi ale ulice naprawdę są czyste. Trudno mi powiedzieć co ze zwiedzaniem, bo zabroniono nam wychodzić po zmroku na miasto. Szczególnie taksówkarz zwracał się w tej kwestii do mnie i o ile dobrze go zrozumiałam to nie powinnam puszczać na miasto samego Krzyśka a nie odwrotnie (chociaż teraz już się nie stosuje do tego zalecenia, bo go nie ma aktualnie od godziny - o wrócił, tak szybko?). Tak, więc w kwestii zwiedzania napisze lub opowiem Wam jak wrócę, podobno jednak nie ma tu wiele rzeczy do zobaczenia za wyjątkiem Parku Rizala (bohatera narodowego) oraz Intramuros czyli starego miasta, zbudowanego przez kolonizatorów hiszpańskich. My jednak mieliśmy niewiele czasu i doszliśmy jedynie do nowo otwartego Parku Oceanicznego, którego największą atrakcją było Fish Spa czyli obgryzanie skórek ze stóp przez małe rybki. Zajefajne uczucie. Początek oczywiście był ciężki, bo trudno się było przyzwyczaić przez pierwsze 5 min do ich łaskotania ale potem juz było zupełnie fajnie. To tyle o Manili.
Reszta po powrocie.
A, jeszcze coś o Manili. Maja tu bardzo fajne mini busy zwane jeepney. Nie mogłam się oprzeć żeby robić im zdjęcia i ciągle wydawało mi się, że zrobiłam za mało.

Palawan - Puerta Princessa
Jak na razie to chwilowo dostaję tu rozstroju mózgowego, bo w tej internetowej knajpie, w której właśnie siedzę i piszę do Was cały czas gra ostry metal. Mnie zwolenniczce - kobiecej muzyki - A.M Jopek, Shade czy Dido - to TROCHĘ przeszkadza. Ale co tam, musze dać rade.
Niestety tu pada deszcz, podobno jakiś monsun czy tajfun przyszedł skądeś-tam i ma padać. Miasteczko jest brzydkie ale ma bardzo fajne pamiątki i aż szkoda, że to początek naszej podróży, bo kupilibyśmy kilka metrowych masek do domu. Zdecydowaliśmy jednak, że nie zostajemy tu dłużej, bo za dużo pokus (jakie by one nie były) i jutro wybieramy się zobaczyć podziemną rzekę a potem może nam się uda dojechać do El Nido - tutejszego raju. Jak sami wiecie rajów jest wiele, więc mamy nadzieję, że ten nie będzie naszym ostatecznym.
Musze już kończyć, bo oszaleję z tą muzą a Krzysiek się zapije or .... w barze obok.
Pozdrawiam wszystkich
Anka

ps Nie latajcie Seair, bo odwołują loty. Tak naprawdę teraz mieliśmy być na Coron.