wtorek, 23 października 2007

Tajlandia 2007 - Phuket


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

23 – 31 październik 2007 - Phuket

Posiedzieliśmy jeszcze trochę na Koh Pee Pee. W zasadzie dłużej niż w drugiej pierwotnej wersji zakładaliśmy, bo z powodu pogody mamy już kilkadziesiąt różnych wersji pt ….. No to co robimy?.... Wiadomo, nie jest łatwo podjąć decyzję, bo codziennie nam się wydaje, że już się wypadało i jutro będzie lepiej, jutro się okazuje, że g…. prawda i tak w kółko Macieju.

Skrót wydarzeń z Koh Pee Pee:
• Wycieczka dookoła Koh Pee Pee Lay – pada,
• Wycieczka dookoła Koh Pee Pee Don – pada ale tylko pod koniec,
• Spotykamy Warszawiaków, którzy mówią, że na Phukecie jest ohydnie, więc zostajemy kolejne 2 dni na Koh Pee Pee,
• Nurkowanie na King Cruser i Anamone Reef – leje i napierdziela wiatrem, mnie przewiewa uszy i nie schodzę drugi raz pod wodę, Krzyśka zaczyna chwytać małe lumbago. Oczywiście nie muszę dodawać, że pod wodą nic nie widać, bo to przecież Morze Andamańskie.
• W tym samym dniu co my nurkujemy – Martin i Jakimiak cały dzień oglądają filmy na kablówce: Martin z nudów-bo pada, Krzyś, bo wrócił o 8 rano i nie chce pamiętać co wypił poprzedniej nocy. Nam wystarczy informacja od pana z internetu, że nasz kolega fajnie potrafi tańczyć na plaży po piasku.
• Wyjeżdżamy na Phuket – na Koh Pee Pee zmienia się pogoda i żegna nas przyjemnym słoneczkiem.

A teraz siedzę sobie w bardzo przyjemnym hoteliku przy plaży Ao Kata na Wyspie Phuket i z balkonu obserwuję spacerujących w oddali po plaży Rosjan. Skąd wiem, że to Rosjanie, nie wiem ale 80 procent turystów na tej wyspie mówi po rosyjsku. Pobudowali dla nich fajne hotele i pozakładali sklepy z „elegancką” odzieżą, gdzie za 2 garnitury, 2 garsonki i suknię wieczorową płaci się 99 euro. Teraz sobie tu nasi sąsiedzi przyjeżdżają odpoczywać. A co, stać ich na 5 gwiazdek jak zaoszczędzą na ciuchach prosto od Armatniego. My też się trochę lepiej czujemy jak popatrzymy na te swojskie m… i w dodatku rozumiemy o czym sobie tak opowiadają przy restauracyjnych stolikach. A restauracji i barów i wszystkiego jest tutaj nieskończenie mnóstwo. Wyspa została „odkryta” przez hipisów w latach 70 i niestety zaraz krótko potem Królestwo zaczęło korzystać z dobrodziejstw turystyki. Można powiedzieć, że już drugie pokolenie z tego żyje i niestety to się odczuwa. Krzyśka chcieli orżnąć na stacji benzynowej na 100 bhatów a mnie prawdopodobnie okradła z bransoletki masażystka. Nie złapałam jej za rękę ale wszystko na to wskazuje i powiem szczerze, że dawno nie miałam z taką sytuacją do czynienia i trudno mi się z nią pogodzić. Krzysiek powiedział, że jak tak często mi będą ginęły prezenty od niego to następnym razem na prezent mi kupi tatuaż Zresztą nie ja jedyna coś straciłam, bo tradycji stało się zadość i Martinowi ukradli po raz drugi w Tajlandii klapki. Może tu jest tak z tymi klapkami jak w Japonii z parasolami, jak się komuś podobają to je bierze i idzie dalej, a jak się znudzą to zostawia w innym miejscu. No nie wiem, ale nasze umiłowanie własności bardzo na tym cierpi i trudno się nam z tym pogodzić.

Wrócili chłopcy z wycieczki skuterowej, bo chwilowo nie padało. Zobaczyli: kramy, kramy, kramy i kramy. Dojechali do sąsiedniej plaży Ao Karon pod 15 piętrowy hotel i wrócili zakupując piwko. Teraz im czytam co Wam napisałam a oni komentują i obserwują budową tutejszej fauny. Wnioski – liście roślin są szerokie, żeby łapać jak najwięcej wody i przetransportować ją do korzeni. I tym interesującym przyrodniczym akcentem żegnamy Państwa z pokoju 203 w Orichidacea Hotel.

Anka, Krzysiek, Martin i Krzysiek J.

PS. Jutro idziemy pojeździć na słoniach, a co też trochę możemy zaznać tej turystycznej ściemy. Żyje się raz.

PS 2 Nie byliśmy na słoniach, bo mieliśmy okazję w ostatni dzień być pierwszy raz przez kilka godzin na plaży.

Tajlandia 2007 - Koh Pee Pee


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

23 – 28 październik 2007 - Koh Pee Pee

Od 4 dni okupujemy razem z innymi bagpackami ( no, nie tylko) przepiękną wysepkę Koh Pee Pee. Pewnie kiedyś – zanim najechało się tylu turystów było fajniej, bo spokojniej ale teraz też można nieźle odpocząć. W tej chwili jest jeszcze przed sezonem i nie ma takiego tłumu ale nie wyobrażam sobie jak tu może być w Boże Narodzenie jak każda knajpa ma stoliki przygotowane co najmniej na 100 osób. Już teraz w średnich hotelach nie zawsze bez uprzedzenia (przynajmniej jednodniowego) można znaleźć wolny pokój, na szczęście w większości przypadków nam się to udaje i możemy spokojnie sypiać ani nie przepłacając ani co gorsza nie śpiąc w drewnianych chatkach, z różnymi „fajnymi” robalami.
v Wracając jednak do Koh Pee Pee: to są dwie wysypy – jedna Koh Pee Pee Don – zamieszkana, z infrastrukturą hotelową a druga dzika Koh Pee Pee Lay to Park Narodowy, gdzie na dziko mieszkają zatwardziali hipisi. Tę drugą można zobaczyć w filmie „Niebiańska plaża”, który jest grany raz w tygodniu w okolicznych knajpkach.

Co najfajniejsze – są tu przecudne plaże z mięciutkim, białym piaseczkiem – tego oraz ogromnej ilości owoców morza – można im zazdrościć. Ogólnie ludzie są bardzo fajni, wszyscy się uśmiechają niewymuszonym uśmiechem, sklepikarze nie są zbyt nachalni w proponowaniu swoich produktów a dilerzy trawki dyskretnie proponują swoje usługi. Słowem luz.

Codzienne ich życie to praca w przemyśle turystycznym i celowo używam tu tego określenia – przemysł, bo wszystko tu działa jak w fabryce. Rano rybacy płyną na połowy aby popołudniu dostarczyć swoje zdobycze albo bezpośrednio do restauracji albo do punktu skupu na wodzie, gdzie ryby wrzuca się do ogromnych wanien z lodem, żeby dowieźć je na miejsce przeznaczenia. Jak oczywiście ma się ochotę można jako turysta załapać się na łowienie ryb i dodatkowo taki rybak kasuje 70 zł. za całodniową wycieczkę z wyżywieniem – nie wiem tylko czy je się jak coś się złowi czy jednak dadzą wędkarzowi jakiś ryż z jajkiem i czymś tam czyli Phad Thai. Potem restauracje wystawiają te złowione cuda – ryby, kraby, homary, małże i krewetki przed swoim wejściem i można sobie wybrać na kolację taki okaz jaki się komu podoba – inna sprawa, że nie wiadomo na pewno, czy podadzą na stół wybrany kawałek. Jeżeli nie ma się zaufania do kucharzy i nie jest się pewnym czy otrzymało się wybrany przez siebie kąsek, to można się zapisać na kilkudniowy kurs kuchni tajskiej i wtedy nie tylko widać co się je ale i można te smaki powtarzać w domu – pod warunkiem, że u okolicznych sklepikarzy zakupi się trochę niezbędnych przypraw.

Jak już się taki turysta naje i oczywiście napije (Singa – to tutejsze najlepsze piwo), może się zrelaksować na prawdziwym tajskim masażu, salonów masażu jest tutaj tyle ile restauracji. Na każdym rogu dziewczyny nawołują do skorzystania z ich usług i co jest tego następstwem – oczywiście możliwość ukończeni kursu masażu. Ja osobiście uważam, że zdecydowanie lepiej jest na taki kurs wysłać swoją drugą połówkę – bo nam samym się do niczego dobrego taki kurs nie przyda (no chyba, że mamy coś z nim lub nią do załatwienia).

Nie będę oczywiście pisać Wam o restauracjach, barach, pubach, dyskotekach, pizzeriach, jadłodajniach, blaszkach i przenośnych straganach z naleśnikami, Phad Thaiami i smażonym bóg-wie-czym, bo to jest historia do przewodnika kulinarnego ale jest różnie i zazwyczaj pysznie. Wszyscy, więc pracują albo w gastronomii albo w handlu albo w usługach – jako masażystki, praczki ( bo za 3,5 zł możesz sobie uprać kg brudnych ciuchów) albo w transporcie – a jest rzecz niespotykana w żadnym innym kraju w jakim byłam. Wystarczy wylądować na lotnisku w Bangkoku a całą Tajlandię można zwiedzić jakby się jechało z biurem podróży. Należy tam podejść do biura turystycznego a oni sprzedadzą Ci łączony bilet np. na autobus nocny z kuszetkami, który dojeżdża do promu, który płynie na wybraną wyspę. Jak się wykupi jeszcze chociaż pierwszy nocleg w średniej klasy hotelu – to umyślny wychodzi do portu i dowodzi pod samą recepcję, gdzie boy hotelowy odnosi bagaże do pokoju. No, jest to bajka. Żadnego błąkania się po dworcach, sprawdzania połączeń i szukania kas biletowych – zapłacone w jednym miejscu odstawione w inne. To jest naprawdę ORGANIZACJA TURYSTYKI. Tego się należy od nich tego uczyć albo po prostu skopiować i naśladować.

I tym optymistycznym akcentem oraz pomysłem na nowy biznes kończę i oczywiście pozdrawiam wszystkich w imieniu swoim i Krzyśka, Martina i Krzyśka J, którzy siedzą właśnie na basenie chociaż pada deszcz, bo pada i tak przez 4 godz. dziennie, więc się już przestaliśmy przejmować z której strony woda.

Anka

niedziela, 21 października 2007

Tajlandia 2007 - Ao Nang


(kliknij na zdjęcie a znajdziesz tam więcej fotek)

21 – 23 październik 2007 – Krabi – Ao Nang

Od wczoraj siedzimy na „najpiękniejszej” plaży w okolicach Krabi – Ao Nang –Agnisia wie o co chodzi – zgroza – betonowe falochrony i mnóstwo sklepików i barów. Na szczęście nie ma jeszcze sezonu, który trwa tutaj od 1 listopada do ostatniego maja i turystów jest na razie mniej niż tubylców. Pogoda zdaje się potwierdzać termin wysokiego sezonu, bo teraz jest parno, bezsłonecznie i raz dziennie przez 2 godz. leje jak w Wietnamie w Forrescie Gumpie. Nie poddajemy się jednak i zapełniamy sobie czas jedzeniem, masażami, degustacją Singa Beer i jeżdżeniem na skuterkach. Nasz Hotel Vouge & Spa Resort jak w przypadku większości hoteli zamawianych przez internet jest trafiony w „10” tzn, jest drogi, usytuowany przy głównej hałaśliwej ulicy w środku miasteczka, morze widać tylko z drugiego piętra i to w odległości 2 km. Poza tym wszystko z nim ok. czyli czysto i miła obsługa – jak w Taju. Ponieważ wczoraj byliśmy z lekka zmęczeni, po pobycie w Hongkongu nic nie udało nam się zobaczyć – za to dzisiaj skuterami zwiedziliśmy całą okolicę. Wszędzie są poustawiane znaki, które informują gdzie jest droga ewakuacyjna w razie tsunami - mam tylko niejasne przeczucie, że nikt nie wie o co chodzi. Nas jako turystów nikt nie poinformował co oznacza tablica, która informuje że do drogi ewakuacyjnej jest np. 6 km. Na szczęście inny znak informuje, że gdy się ujrzy tsunami należy się dostać na najwyższy okoliczny punkt. Reasumując – wydali kasę na znaki i a tym się skończyło, reszta leży jak zwykle w gestii raczej boga niż ludzi. Mam nadzieję, że mieszkańcy nadbrzeża zostali przeszkoleni w tej kwestii, bo jak nie - to miało być dobrze a wyszło jak zwykle. Na szczęście dzięki Martinowi, który uwielbia jeździć na skuterze, udało nam się zobaczyć też fajne miejsce – plantację kokosów i drzew kauczukowych. Przez chwilę mieliśmy niejasne przeczucia, że z domu obok którego przejeżdżamy wyskoczy tutejszy farmer i zacznie do nas strzelać ale na szczęście to nie Ameryka i mimo, że ewidentnie jeździliśmy jego prywatną drogą, gość nie przerwał sobie sjesty, żeby nas przegonić. Niewątpliwie ten zakątek Tajlandii był kiedyś uroczy zanim nie przyjechał biały człowiek i nie zaczął podrywać Tajskich małolat i budować tych wszystkich niepotrzebnych hoteli – ale cóż – wszędzie się pchają te białasy a ich kasa nie śmierdzi biednym tubylcom. Jutro wyruszamy na hit tej części Tajlandii Ko Phi Phi – czyli „Niebiańską plażę”, podejrzewam, że nie spotkamy tam Leonarda di Caprio ale Krzyś Jakimiak ma nadzieję, że chociaż wyjrzy słońce, przed którym biedak nie ma żadnej ochrony bo skonfiskowali mu w Hongkongu jakiś cudowny olejek i jest od 2 dni wk….. na Chinoli.
Dobra kończę i idę to wysłać.
Pozdrawiamy serdecznie z Ao Nang.

Anka, Martin, Krzysiek i Krzysiek

PS.1
O Hongkongu napiszę później, bo nie miałam tam czasu.

PS 2
Pierwszy raz z Krzyśkiem wygraliśmy wybory – wniosek więcej nie głosujemy. Będziemy tylko oblewać sukcesy – tak jak to zamierzamy zrobić dzisiaj. Dziękujemy jednak wszystkim tym, którzy zagłosowali pod naszą nieobecność, bo w związku z Waszą patriotyczną postawą możemy spokojnie wracać do domu.

piątek, 19 października 2007

Tajlandia 2007

Termin 21 październik do 1 listopad 2007 r

Podróżnicy: Anka, Krzysiek, Krzysiek J. i Martin

Miejsca: Ao Nang, Koh Pee Pee, Phuket, Singapur

I znowu tu wracamy. Co prawda w troszkę innym składzie i w troszkę inne miejsca ale nas ciągnie. Zaobaczymy jak to jest w Taju jesienią.